środa, 6 października 2010

Wszystko przez tych Niemców...



"Un fiasco total": tak po krótce można podsumować moją wyprawę na poszukiwaniu mitycznego biftecka, z którego pod naporem widelca sączy się krew. Takiego, o którym pisał Barthes w swojej ze wszechmiar genialnej książce "Mitologie". Soczysty i pożywny bifteck w zestawie z frytkami to absolutna ikona francuskiej kuchni, która, podobnie jak wino, jest składową francuskiej krwistej mitologii. Mniam. Jak chce mit, biftecka we Francji jedzą wszyscy, każdy temperament jest go w stanie przełknąć: sangwinik - bo taka jest jego tożsamość, melancholik i flegmatyk - przez dopełnienie osobowości. Bifteck jest również znakomitą strawą dla intelektualistów, którzy dzięki niemu z jednej strony czynią swój intelekt bardziej przyjaznym dla ludu (patrz, on też tak jak my je mięso), a z drugiej - mogą odkupić ten sterylny chłód, o który wciąż są oskarżani. Zjedzenie biftecka jest niczym odprawienie egzorcyzmów przeciwko romantycznej czułości i chorobliwości. W jednym ze starych filmów francuskich, jak przypomina Barthes, jest scena, w której gosposia proboszcza dzieli się swoim bifteckiem z niemieckim szpiegiem przebranym za francuskiego partyzanta. Dzieli się z nim tym kawałkiem mięsa niczym najwyższym dobrem narodowym, którego żaden wróg w tych trudnych wojennych czasach nie odbierze. Gest gosposi jest niczym komunia, w której strawą jest ciało francuskiego żołnierza walczącego z okupantem, przeistoczone w dorodnego, soczystego biftecka. Kiedy szpieg niemiecki zostaje zdemaskowany, gosposia wykrzykuje: "A ja się podzieliłam z tobą moim bifteckiem!" Toż to przecież niewymowne nadużycie zaufania! W pewnym sensie czuję się zdradzony jak ta biedna gosposia. Mój bifteck był niewidoczny pod pierzynką gęstego brunatnego sosu z zielonego pieprzu, a frytki ociekały olejem i nie były zrobione ze świeżych ziemniaków. Gdzie te francuskie pommes de terres frites, długie, chude i chrupiące? Czyżby mój kelner był niemieckim szpiegiem? A ta grupa czterech mężczyzn stolik obok, którzy zamówili po dużym piwie, które się nazywało... Kronenburg?! Przypadek?! Listen very carefully, I shall say it only once! To byli Niemcy...

Polowanie na biftecka mi nie wyszło. Ale ślimaczki na dzień dobry i creme brulee na do widzenia były boskie:-)

1 komentarz: