Słuchając tutaj nowej płyty Black Label Society (świetny materiał na miarę dwójki i "Mafii") widzę "jasno i wyraźnie" fundamentalną różnicę między kulturą francuską a, tfu, "anglosaską": Francuzi kompletnie nie potrafią grać ani rocka ani metalu (poza Gojirą - perełką, która nie wiem jakim cudem uchowała się na tej francuskiej pustyni metalowej). Wyobraźmy sobie na przykład taki afisz: "Awesome rock band straight from France". Cóż by to mogła być za jatka? O kogo mogło by chodzić? O Johny'ego Hallydaya? O Mireille Mathieu?
Zakk Wylde to kawał wielkiego chłopa o wyglądzie tasmańskiego drwala. Jest geniuszem gitary, a jego geniusz polega na tym, że wymyśla tak proste riffy, że zastanawiasz się jak to możliwe, że z tak wydawałoby się ogranych i prostych patentów jest on w stanie ukulać numer, który wcale nie nudzi się ani po trzech ani po dwudziestu przesłuchaniach. Zespoły francuskie podchodzące tutaj pod kategorię "rock" - nie zdziwiłbym się wcale gdyby uliczni grajkowie spod fontanny Saint-Michel zostali określeni mianem "French rockers" - też pewnie potrafią komponować proste numery. Tylko niech mi ktoś powie dlaczego muszą do nich wrzucać klawesyn, tamburyno, zestaw dętych instrumentów z Kongo i takie małe trąbki?
Nowy BLS, jak się rzekło, jest świetny. Ale i tak najlepszym albumem do metra jest "Perdition City" Ulvera. Zupełnie inna jazda. Metrem i tak w ogóle...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz